wtorek, 25 czerwca 2013

"Piękne Istoty" Kami Garcia, Margaret Stohl

 
Ethan Wate to młody chłopak, który niedawno przeżył śmierć matki i nade wszystko pragnie wyrwać się z Gatlin, niewielkiego, nudnego miasteczka w Południowej Karolinie. Lena Duchannes jest piękną, tajemniczą dziewczyną, która wywołuje nie lada sensację wprowadzając się do Gatlin, a mianowicie do Ravenwood, przerażającej posiadłości równie przerażającego wuja dziewczyny. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że Lena od jakiegoś czasu śni się dla Ethana, i w dziwny sposób potrafi wybić szyby w klasie nie ruszając się z miejsca. Chłopak coraz bardziej zaintrygowany nową uczennicą próbuje się do niej zbliżyć. Nie okazuje się to trudne, ponieważ Lenę i Ethana łączy o wiele więcej niż mogłoby się im wydawać. Jednak prawdziwa natura Leny, jej wielki sekret i szalona rodzina zdecydowanie utrudniają rozwój ich związku. Zbliżają się jej szesnaste urodziny, dzień sądu. Na którą stronę przejdzie? Która strona się o nią upomni? Światło czy Ciemność? Słońce czy Księżyc...?
 
Zgodnie z zasadą najpierw książka potem film, kupiłam tę powieść, ponieważ bardzo chciałam obejrzeć jej ekranizację(ze względu na Jeremiego Ironsa oraz świetny zwiastun). Poczytałam sobie kilkanaście opinii, skrajnie różnych i miałam dylemat. Warto czy nie warto? Dobra, a co mi szkodzi. Zdecydowałam się. Kupiłam. Jestem zadowolona. Trochę poleżała na półce, ale zmobilizowałam się i sięgnęłam. Czytam, czytam. Kurczę, jest ok. W sumie naprawdę się zdziwiłam, ponieważ ja, jak to ja albo spodziewam się niewiadomo czego, albo najgorszego i tu szczerze mówiąc nastawiałam się na powieść zmierzchopodobną, (którą "Piękne Istoty" są faktycznie, aczkolwiek historia o wiele bardziej pasjonująca) banalną, nudną, męczącą czyli krótko mówiąc dno totalne. A otrzymałam CAŁKIEM przyjemną lekturę, na gorące popołudnie i pełen komarów wieczór.
(Z tym moim zakładaniem to zawsze jest na odwrót!)
 
"Piękne Istoty" już na samym wstępie mnie zaskoczyły, ponieważ narratorem jest tu Ethan, a powinniście wiedzieć, że Blueberry nie lubi, a może raczej nie jest przyzwyczajona do narracji prowadzonej z punktu widzenia mężczyzny. Ze zmarszczonym czołem i grymasem na twarzy czytałam kolejne rozdziały aż w końcu przestałam zwracać uwagę na niekiedy irytujący sposób w jaki główny bohater opowiada o wydarzeniach. Niespecjalnie ten cały Ethan przypadł mi do gustu, Może tylko to, że czyta książki, no bo czy Wy to rozumiecie? Amerykański nastolatek czytający książki?! 
Ale za to Lena oraz jej wuj Macon, zdobyli moją sympatię. Lena jest postacią niby niczym nie różniącą się od innych bohaterek paranormali, a jednak ma w sobie "coś" .  A dzięki temu" czemuś" zdobyła moją sympatię. Macon jest natomiast tajemniczy i intrygujący. Zrobi wszystko dla swojej siostrzenicy. I jakby to powiedział mój kolega: "fajnie czaruje", taa wiem, że to strasznie infantylne :D
Nie da się ukryć, że jestem zafascynowana Ridley. Istotą Ciemności, która Istoty Ciemności wcale nie przypomina, a jednak jest mieszanką cech charakteru do których mam słabość.
 
Historia jest dość ciekawa i oryginalna. Wciąga jak diabli. Obdarzeni to co prawda nic nowego, a jednak to miła odmiana od tych wampirów, wilkołaków czy innych wszelkiej maści mieszańców.
Akcja jest wartka, nie męczy, nie przynudza. Opisy są naprawdę świetne. Przyznam, że przyjemnością było poznawanie mieszkańców Gatlin oraz samego miasteczka.
Dzięki przystępnemu językowi lektura idzie sprawnie i nim się obejrzymy kończymy te ponad pięćset stron.
 
Wątek romantyczny jest subtelny i nie przysłania innych wydarzeń. To właśnie tego najbardziej się obawiałam, jak widać zupełnie niepotrzebnie.
 
Mimo, że "Piękne Istoty" nie są fenomenem czy pozycją wnoszącą coś do naszego życia to uważam, że warto zapoznać się z tą historią. I co z tego, że za miesiąc nie będę kojarzyła kim jest Ethan i jak ta powieść się skończyła. Spędziłam z nią przyjemne, gorące popołudnie podczas którego powinnam być w szkole, a wylądowałam w Gatlin. I szczerze mówiąc nie żałuję, że tam wpadłam, chociażby na ten jeden dzień :) 
 
----------------------------------------------------------------------------------------
 
A teraz lecę się pakować, bo jutro wyjeżdżam(znowu!) na wakacje. Wracam za tydzień, mam nadzieję, że pełna energii i od razu obiecuję fotorelację, bo odwiedzam kolejne przepiękne miejsce jakim jest...(niech to będzie niespodzianka :)
 
A mi po głowie chodzi tylko ta durna piosenka do której nawet przyjemnie mi się dziś prasowało.
 
 
 
Blueberry

środa, 19 czerwca 2013

Robert Downey Jr x3

Dwa tygodnie. Całe dwa tygodnie minęły od ostatniego wpisu. Wstydź się Blueberry, wstydź...
A dziś pozytywnie, bo trzy filmy z panem na którego mogłabym patrzeć bez przerwy. Mam nadzieję, że Johnny Depp nie poczuje się urażony, jeśli powiem, że Downey Jr mu dorównuje :D
 
Iron Man 3 reż. Shane Black
Iron Man 3 (2013)
Tony Stark wyrusza w podróż, by zemścić się na tych,
przez których jego świat legł w gruzach.

Taa, tylko takim opisem uraczył nas filmweb, ale szczerze
 mówiąc jest to właściwie wszystko co na temat fabuły można
powiedzieć, ażeby nie zdradzić niczego więcej. Ja bohaterów
Marvela uwielbiam, Iron Mana to już w ogóle, dlatego trzecia
część filmu o Żelaznym bohaterze była obowiązkową pozycją "must watch". Czy
się podobało? Podobało. I to bardzo.. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to najlepsza część. Tylko ta Gwyneth mi tu jakoś nie bardzo pasowała. Robert idealny, jak zwykle zresztą. Było na co popatrzeć. I pośmiać się było można. Tylko ACDC brakowało, dlatego macie tutaj ode mnie świetny kawałek :D
8/10

 

 
 
Sherlock Holmes reż. Guy Ritchie
 
Najsłynniejszy detektyw Sherlock Holmes z
nieodłącznym przyjacielem dr. Watsonem szukają
sprawcy rytualnych morderstw.
 
Ileż czasu ten film za mną chodził. Ale najpierw chciałam przeczytać jedną z powieści Conan Doyla, a dopiero później obejrzeć ekranizację. I słowa dotrzymałam. Wiele osób narzeka, ale ja żadnych uwag nie mam. Ot taki tam całkiem przyjemny film. Ciekawa fabuła, świetnie rozwiązana zagadka, genialne sceny akcji, świetna muzyka i...Robert, który być może nie jest całkowitym odzwierciedleniem książkowego Holmesa, ale dla mnie jest bezkonkurencyjny. Czy czegoś więcej do szczęścia potrzeba?
7/10
 
 
 
 
 
 
 
Sherlock Holmes. Gra cieni, reż Guy Ritchie
Sherlock Holmes: Gra cieni (2011)Druga odsłona przygód genialnego detektywa Sherlocka Holmesa i jego przyjaciela dra Johna Watsona. Tym razem bohaterowie są na tropie profesora Jamesa Moriarty'ego.

Piszę to z bólem serca, ale nie podobało mi się. Oczywiście poza Robertem, który jak zwykle jest fenomenalny. Fabuła zupełnie nie przypadła mi do gustu. Momentami dłużył się i przynudzał. To nie było to. Męczyłam się podczas oglądania kontynuacji i dokończyłam tylko ze względu na...tak tak wiecie kogo :) Nie polecam. Ja się zawiodłam. Tylko soundtrack genialny. Ennio Morricone wymiata!
4/10

 
 
Ależ gorąco. Tragedia na dworze, ale dzielnie ubezpieczona w wodę z lodem idę czytać. Już tylko kilka dni...
 
Blueberry

 
 

środa, 5 czerwca 2013

Indie, mitologia, tygrysy-Mówi Wam to coś?

Zaczęło się niewinnie. Pojawiło się kilka zapowiedzi, przeczytało się kilka recenzji, a gdy podczas wizyty w empiku wciąż czułam, że przepiękny biały tygrys wbija we mnie swe magnetyczne ślepia, nie mogłam się powstrzymać. Rok temu, w długi majowy weekend w niecałe cztery godziny pochłonęłam pierwszą część. Byłam zachwycona. Cudowna mitologia indyjska i niezwykłe przygody, oraz nie oszukujmy się, wspaniały Ren, podbiły moje serce. I co z tego, że główna bohaterka odrobinę irytująca, a autorka dopiero "uczy się" pisać. Ja naprawdę, ale to naprawdę zakochałam się w tej może i banalnej, ale i magicznej historii o braciach tygrysach. Często wracałam do fragmentów. Często nieumyślnie i bezmyślnie gapiłam się w oczy tygrysa na okładce, myśląc o niebieskich migdałach, snując fantazje na temat mitycznych Indii. Należy też dodać, że wielokrotnie zastanawiałam się co jest ze mną nie tak, że ja tak się nad "Klątwą tygrysa" rozpływam, kiedy inni krytykują, narzekają :)



I wtedy pojawił się ON. Intrygujący, czarny tygrys o złotym spojrzeniu. Co prawda, to jednak biały będzie zawsze tym jedynym, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że w dzień premiery z wywalonym jęzorem poleciałam do najbliższej księgarni. Przed rozpoczęciem lektury, książkę dokładnie obwąchałam i nie wiem czy to moja wyobraźnia płatała mi figle, ale "Klątwa tygrysa. Wyzwanie" pachniała bananami i, i...sama nie wiem czym jeszcze, ale był to taki egzotyczny zapach. Historia równie egzotyczna. Niepozorny i przyjemny początek przeszedł w barwną opowieść, która to kończy się poniekąd tragicznie, a jeśli dla kogoś nie była to tragedia to może lepiej napisać, że "Wyzwanie" skończyło się smutno. Smutno, tragicznie i za szybko. Ale finał drugiej części "Klątwy tygrysa" obiecywał wspaniałą kontynuację.
 I wtedy pojawiły się One...




Colleen Houck - Klątwa tygrysa. Wyprawa / Colleen Houck - Tiger's VoyagePowinniście wiedzieć, że niczego więcej do szczęścia Blueberry nie potrzeba, jak smoków. Czytam o smokach i jestem przeszczęśliwa. Tak więc kiedy zobaczyłam okładkę trzeciej części "Klątwy tygrysa" to było spełnienie marzeń. Autorka doskonale wie co tygryski lubią najbardziej, najpierw magiczne tygrysy, a teraz jeszcze smoki! Ale mimo całego entuzjazmu związanego z wyżej wspomnianymi bestiami, za "Wyprawę" przez dłuższy czas zabrać się nie mogłam. Kiedy się w końcu zmotywowałam, po raz kolejny zostałam uraczona prawdziwą ucztą doznań. Smoki nie zawiodły ba, nawet miałam nie lada uciechę z poznawania ich nieraz złośliwych i sprytnych poczynań. I znowu fenomenalne zakończenie! Tylko ta Kelsey...






I gdy miało się wypełnić "Przeznaczenie" poczułam ogromny smutek. Wiem, że czeka nas jeszcze kolejna część, ale dla mnie to jest TO zakończenie. Idealne, przemyślane, perfekcyjne, wzruszające. Autorka przechodzi samą siebie. Starałam się choć na moment zapomnieć, że nie będzie już więcej tygrysów, irytujących głównych bohaterek, i zadań wyznaczonych przez boginię Durgę. Bawiłam się świetnie. Pani Coleen Houck w końcu pisze tak jak na pisarkę przystało i czaruje barwną opowieścią o miłości i poświęceniu. Feniks na okładce cieszy oko, a wnętrze (tym razem już nie pachnące) to kawał naprawdę dobrej historii. I ta mitologia indyjska! Grecka powinna czuć się już zazdrosna, bo Blueberry ma w planie dobrze się poznać z tą indyjską :)






Krótko podsumowując "Klątwa tygrysa" to jedna z moich ulubionych serii. Wiem, że większość osób zraziła się po wielu negatywnych recenzjach, ale magia i mistycyzm obecny w tej powieści jest nie do opisania! I Ren <3 Cudowny Ren i trochę mniej wspaniały, (ale jednak wciąż) Kishan. Doprowadzająca do szewskiej pasji Kelsey także ma swój urok, a przynajmniej mi udało się go z czasem odkryć.

Do was należy decyzja czy wyruszycie do Indii na magiczną podróż, czy też raczej odpuścicie sobie lekturę tej lekkiej, łatwej i przyjemnej serii, pełnej miłości i przygód. Ja tam jestem zakochana :)