Myślę, że wszyscy powinniście już dobrze wiedzieć, że Blueberry lubuje się w powieściach sióstr Bronte, a książka napisana przez przyjaciółkę Charlotte Bronte oraz autorkę sławnego "Północ południe" to dla niej nie lada rarytas. Dlatego też bez głębszego zastanowienia, spontanicznie i instynktownie pomyślałam: "Biorę!" No i przeczytałam. Dodam, że jednym tchem :)
Ruth Hilton to młodziutka, osierocona dziewczyna, która aby zarobić na swe utrzymanie pracuje jako szwaczka. Jest to wbrew pozorom ciężka i żmudna praca. Gdy pracodawczyni wybiera Ruth jako jedną z pracownic, które dostąpiły zaszczytu uczestnictwa na wystawnym przyjęciu podczas którego miały służyć pomocą innym damom, ta nawet nie podejrzewa jak to wydarzenie wpłynie na całe jej życie. Pewien młody dżentelmen oszołomiony urodą Ruth, zakochuje się w niej i gdy ta przez niego traci posadę i dach nad głową, proponuje jej wspólne życie. Sielanka nie trwa długo, a pan Bellingham(ów młody dżentelmen) upokarza biedną Ruth i sprowadza na nią ogromną hańbę. Główna bohaterka mocno przeżywa rozstanie i niemal ociera się o śmierć, jednak ku swojemu szczęściu, poznaje życzliwych ludzi, którzy nie zważając na czyny jakich się dopuściła, ofiarowują jej schronienie i przyjaźń. Jednak życie w cieniu kłamstwa oraz ponowny powrót pana Bellinghama mocno namieszają w dotychczas spokojnej egzystencji panny Hilton jaką wiodła pod okiem swych nowych opiekunów.
O Elizabeth Gaskell pierwszy raz usłyszałam od jakże nieocenionej Mery. Zaintrygowała mnie(Elizabeth Gaskell) wtedy niemiłosiernie, aczkolwiek po kilku dniach kompletnie zapomniałam o tej pani i jej twórczości. Dopiero niedawno, wraz z premierą "Ruth" uświadomiłam sobie, że jest to powieść tej samej autorki, która napisała "Północ południe". A gdy tylko zobaczyłam zdanie: "Warto przy tym wiedzieć, że Elizabeth Gaskell była przyjaciółką Charlotte Bronte" dosłownie przepadłam.Chyba nic nie mogłoby mnie bardziej zachęcić do lektury niż to, że będę miała okazję przeczytać powieść przyjaciółki swojej ulubionej siostry Bronte!
Zawsze miałam problem z wciągnięcie się w powieści sióstr Bronte. "Jane Eyre" czytało mi się całkiem nieźle, "Shirley" już trochę gorzej, a z "Lokatorką Wildfell Hall" i "Profesorem" pod względem wciągliwości czytania, była jedna, wielka tragedia. Ku swojemu zdziwieniu, niemalże musiałam dawkować sobie lekturę "Ruth". Ale i tak kiedy tylko zasiadłam do czytania, po prostu nie mogłam się powstrzymać przed połknięciem kilkudziesięciu stron więcej niż planowałam :)
Jednak nikt tak nie potrafi kreować bohaterów jak autorki epoki wiktoriańskiej. Nikt nie potrafił, nie potrafi i nigdy nie dorówna im pod tym względem. Mamy tutaj całą gamę różnorodnych, unikalnych osobowości jak delikatna, wrażliwa Ruth, uparty oraz nieugięty pan Bradshaw czy moja ulubiona, genialna Sally. Aczkolwiek bohaterowie powieści Charlotte Bronte o wiele bardziej zapadli mi w pamięć. Byli odrobinę bardziej wyraziści i naprawdę nie sposób ich zapomnieć, zwłaszcza tych naprawdę wyjątkowych jak pan Rochester.
Od całej powieści spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie zawiodłam się, co to to nie! Chcę tylko powiedzieć, że miałam zupełnie inne wyobrażenie o "Ruth". Nastawiałam się na smutną, refleksyjną opowieść o pozbawionej wstydu kobiecie, a w rzeczywistości miałam okazję poznać losy kobiety pełnej skruchy, dobroci oraz życzliwości. Owszem nie była to historia wesoła, a chwila refleksji pod sam koniec jest nieunikniona, jednak czegoś mi tutaj zabrakło.
Opisy są ciekawe oraz na tyle interesujące, że nie zdarzyło mi się gubić wątku jak wielokrotnie miałam w zwyczaju podczas czytania chociażby "Profesora".
Akcja toczy się powoli, ale nie jest uciążliwa czy też nużąca. Pióro pani Gaskell tak wspaniale nakreśliło tę historię, że tak jak już wyżej wspomniałam, dosłownie nie mogłam się oderwać!
Jak zresztą sami widzicie, nie obyło się bez porównań pani Gaskell do pań Bronte. I w tym starciu Gigantów bezapelacyjnie zwyciężają siostry Bronte, jednak Elizabeth Gaskell prawie w niczym im nie ustępuje. Przyznam nawet, że czytanie "Ruth" szło mi sprawniej od pochłaniania powieści sióstr Bronte, a momentami nic nie było w stanie przeszkodzić mi w lekturze, nawet nieodparta chęć snu.
Polecam. I to gorąco. I choć brakowało mi wrzosowisk, to i tak "Ruth" ogromnie przypadła mi do gustu. Przyznaję, może i nie tak ogromnie jak "Shirley" czy "Jane Eyre", ale wciąż bardzo. Tylko te wrzosowiska, które tak wielbię...
No, to teraz oficjalnie rozpoczynam polowanie na "Północ południe" :)
Za możliwość lektury "Ruth" serdecznie dziękuję:
A w Białymstoku było dziś 25 stopni! Tyle co w Hiszpanii :D A propos Hiszpanii to niedługo relacja z wyjazdu.
Blueberry