sobota, 31 sierpnia 2013

Ta ostatnia niedziela...

i will miss summer | via Tumblr

Jutro. Ostatni dzień wakacji. Szczerze mówiąc nie kryję podekscytowania na myśl o nowym roku szkolnym. Ale dziś postanowiłam podsumować te dwa miesiące wolności. Sama nie wiem czemu, bo przeważnie wzdragam się na samą myśl o podsumowaniach.

No więc w wakacje tego roku Blueberry:
  • odwiedziła wyspę zwaną Sycylia i podczas pobytu tam zatęskniła za Chorwacją
  • nadrobiła sporo zaległości czytelniczych niekiedy sprzed ponad (o zgrozo) roku!
  • w porównaniu do lat poprzednich nabyła naprawdę znikomą ilość książek
  • 6 razy wybrała się do kina, w tym dwa na "Miasto kości"(drugi raz, bo Mery) bijąc tym samym rekord z poprzedniego roku
  • osiągnęła cel postawiony sobie rok temu, ale to już te bardziej prywatne sprawy...
  • kolejny raz odwiedziła Trójmiasto znowu zakochując się w Gdańsku
  • odnalazła nową pasję-gotowanie! To jest to! I pomyśleć, że kiedyś tego nienawidziła.
  • uzależniła się od sportu
  • nie dotrzymała większości postanowień wakacyjnych
  • na 2 dni przygarnęła Mery, a na 3 tygodnie siostrę z Belgii
  • zaczęła oglądać setki seriali najczęściej kończąc na pierwszym odcinku
  • wstawała bladym świtem, aby nie marnować dnia
  • poznała naprawdę świetnych ludzi, którzy pomogli jej w momencie załamania
  • nie mogła uwierzyć jak ten czas szybko leci
Książkowo przedstawia się to mniej więcej tak:

W wakacje przeczytałam 21 książek. Ogólnie rzecz biorąc jestem zadowolona, ponieważ większość z nich to pozycje, które zalegały na mojej półce od miesięcy.
Bezapelacyjnie najlepszymi z nich były: "Mechaniczny anioł" oraz "Mechaniczny książę" Cassandry Clare, natomiast za najgorszą wakacyjną lekturę uważam: "Mroczny dar" Kat Falls.

Matko ile to filmów przez te wakacje miałam obejrzeć, a... wyszło jak zwykle. Z serialami tak samo. Ale mimo wszystko:
  •  dzięki Mery odnalazłam naprawdę świetny zapełniacz czasu, a mianowicie serial "Sherlock", szkoda, że dopiero pod koniec wakacji :/
  • tylko utwierdziłam się w przekonaniu jak beznadziejne zrobiło się Pretty Little Liars
  • zakochałam się w Jamiem Campbell Bowerze
  • próbowałam,( taak to dobre słowo) zacząć oglądać następujące seriale: "Once upon a time"(wytrzymałam pięć minut), "New Girl"(jeden odcinek), "Camelot"(także jeden odcinek) oraz "The Lying Game"(uwaga tu aż 10 odcinków!)
  • odświeżyłam sobie większość starych filmów z Melem Gibsonem, które uwielbiam
  • jak już wcześniej wspomniałam dużo razy odwiedziłam kino
  • nie obyło się też bez filmowych rozczarowań, mam tu na myśli głównie drugą część Percy'ego Jacksona
Co do filmów to by było na tyle...

A tak poza tym to odnalazłam kolejną strefę blogosfery, a mianowicie blogi zwane "śniadaniowcami" od których też jestem uzależniona, ale dzięki nim jem teraz pyszne, zdrowe śniadania i nie wyobrażam sobie rozpoczęcia dnia od czegoś tak przyziemnego jak kanapki czy płatki. Dziewczyny, które je prowadzą to naprawdę inspirujące osoby!

Tegoroczne wakacje uważam za udane. Bawiłam się świetnie, a zleciały momentalnie. I w sumie to chce mi się iść do szkoły :D Nie przeraża mnie wizja egzaminów, rozstania z klasą, wyboru liceum. Jest dobrze. Będzie dobrze.

hello, autumn | via Tumblr

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Podobało się, oj podobało


Jakie są ostatnio najbardziej gorące dwa słowa w książkowej blogosferze? Tak, zgadliście "Miasto kości". I nawet ja nie mogłam ukryć podekscytowania związanego z premierą ekranizacji pierwszej części Darów Anioła. Pisząc "nawet", mam na myśli to, że szczerze mówiąc książka "Miasto kości" mnie nie zachwyciła, ale patrząc z perspektywy czasu, dopiero teraz czuję, że mogłabym w pełni docenić tę powieść(co jest z tym selkarem? Ile można czekać?) Tak więc drugie podejście będzie i podejrzewam, że skończy się niemałą obsesją dokładnie jak w przypadku Diabelskich maszyn :)

Ale zaraz, zaraz dziś o ekranizacji mowa. Naprawdę niezłej ekranizacji. Czyli jednak się da. Da się zrobić dobry film na podstawie książki. Kiedy po obejrzeniu drugiej części "Percy'ego Jacksona" stwierdziłam, że książek broń Boże nie powinno się przenosić na ekrany "Miasto kości" uświadomiło mi, że czasami jednak warto. Warto, żeby takie niespełna rozumu osoby jak ja mogły się teraz pozachwycać. Uwierzcie mi, nie jest łatwo w tym momencie obiektywnie ocenić ten film, ponieważ czuję, że dalej jestem pod jego wpływem, ale postaram się w mniej lub bardziej chaotyczny sposób przybliżyć Wam mój punkt widzenia.

Na początku był zwiastun. Niezły zwiastun. Obejrzałam z ciekawości, bo po przeczytaniu książki niespecjalnie ciągnęło mnie do kolejnych części, a co dopiero mówić o filmie. No, ale obejrzałam raz, drugi, trzeci. Spodobał mi się. I wtedy się zaczęło. Wyczekiwanie. Nawet sięgnęłam po kontynuację, wolę nie mówić z jakim skutkiem, no ale jednak próbowałam. I tak sobie czekałam. Cierpliwie. Na tydzień przed premierą już miałam rezerwację, na kilka dni przed gadałam już chyba tylko o tym(młodszy brat dostawał szału), a w czwartek chodziłam z zegarkiem w ręku i odmierzałam czas do 18:15.

Koniec reklam. Gasną światła. I zaczyna się. Już sam początek wygląda obiecująco. Potem jest już tylko lepiej. Mówcie co chcecie, ale mi się baaardzo podobało. Może to dlatego, że już za bardzo nie pamiętam książki i szczerze mówiąc nie potrafiłam dostrzec tych wszystkich nieścisłości.

Lilly collins | via TumblrNie rozumiem także narzekania na dobór obsady. Jak na mój gust aktorzy zostali świetnie dobrani, tylko o Banie miałam zupełnie inne wyobrażenie :D Ale z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Jamie Campbell Bower, Lily Collins oraz Robert Sheehan spisali się na medal. A już zwłaszcza Jamie <3 Ten głos!!!

Efekty specjalne robią wrażenie. Nie dostrzega się tutaj takiej sztuczności jak na przykład w przypadku Percy'ego Jacksona gdzie efekty wprost wołają o pomstę do nieba. Sceny walk i akcji wyglądają świetnie. Instytut-obłędny!

Wiem, że nie ma co porównywać filmu do książki. Ba, chyba nawet grzechem byłoby porównać. Ale podobał mi się. Podobał mi się Jamie, podobał mi się soundtrack, podobał mi się klimat. Nawet się pośmiałam trochę. Jest dobrze. Zastanawiam się czy nie pójść raz jeszcze, ale prawdopodobnie sobie daruję i poczekam aż wyjdzie na DVD. Tymczasem lepiej zapoznam się z całą serią.
Ale widzicie? Można zrobić dobrą ekranizację? Można. I Bogu dzięki nie wyszło z tego nic zmierzchopodobnego, czego wszyscy się tak obawiali.



Jestem od tego uzależniona <3


--------------------------------------------------------------------
 
A wiecie kto dziś odwiedza Blueberry? Mery! W końcu! Nie mogę się doczekać :D

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Dary, Darami, ale Diabelskie Maszyny-to jest to!


Nie podobały mi się Dary Anioła. Tak.... możecie mnie teraz ukamienować...
No dobra, Miasto Kości wcale nie było takie złe, ale ta kontynuacja, masakra, ledwo przebrnęłam. Uwierzcie mi, długo zastanawiałam się co jest ze mną nie tak.
"Mechaniczny anioł" oraz "Mechaniczny książę" zakupione pod wpływem opinii zachwyconych blogerów szyderczo uśmiechały się do mnie z półki, a ja patrząc na te ich perfidne miny myślałam: za jakie grzechy mam się męczyć po raz kolejny...
I tak sobie leżały, leżały, leżały. A ja skutecznie je ignorowałam, (ba nawet miałam je opylić na allegro). Ale przyszły wakacje. A w wakacje nadrabiamy zaległości. No i tak jakoś samo wyszło, że nagle "Mechaniczny anioł" znalazł się na mojej nocnej półce. No i...przeczytałam. Przeczytałam, a przy okazji się zakochałam. Tylko czemu? Dlaczego spodobała mi się seria tej samej autorki, o tym samym temacie z niemal identycznymi bohaterami jak w przypadku Darów Anioła? Myślałam, myślałam i wymyśliłam! A oto wnioski
-Akcja rozgrywa się w wiktoriańskiej Anglii, a ten kto tu regularnie zagląda, wie, że więcej mi do szczęścia nie potrzeba jak tylko wiktoriańskiej Anglii
-Will! Czy muszę dodawać coś więcej? No dobra, w Darach Anioła jest Jace, ale ja zdecydowanie jestem TEAM Will <3
-Lepsiejsza główna bohaterka. Clary Fray momentami doprowadzała mnie do szału, a Tessa Gray...także, ale rzadziej :D
-Klimat powieści najzwyczajniej w świecie mnie urzekł. Sama fabuła wydała mi się ciekawsza, a wydarzenia i wartka akcja sprawiły, że czytałam jak opętana.
-O mały włos, a zapomniałabym o...Londynie! Nie ten brzydki, nudny Nowy Jork. Tylko tajemniczy i jedyny w swoim rodzaju Londyn.

Tylko te polskie okładki. No błagam...

„Czasami jest dużo sensu w nonsensie, jeśli zechce się go poszukać.”

Ale dla jasności. To nie jest tak, że Dary Anioła nie podbały mi się tak wcale, wcale. Owszem, nie przypadły mi do gustu jakoś szczególnie, ale na film czekam z niecierpliwością(już parę dni temu zrobiłam rezerwację). I UWAGA zamówiłam dziś sobie "Miasto kości", bo coś czuję, że przez rok mogły mi się zmienić gusta ;) Także ten, tego no... będzie drugie podejście. A teraz zmykam z "Mechaniczną księżniczką" na taras, bo pogoda iście angielska i coś czuję, że dzięki niej jeszcze bardziej wczuję się w historię brytyjskich Nocnych Łowców.

O wiele lepiej pisać mi takie krótkie przemyślenia na temat książek, dlatego przez jakiś czas zamiast typowych recenzji będą pojawiać się właśnie takie mini opinie.
 
Blueberry



piątek, 9 sierpnia 2013

Kinowy lipiec czyli...

Na co Blueberry wybrała się do kina w minionym miesiącu.

"Jeździec znikąd" reż. Gore Verbinski
Oczywiście najważniejszym, lipcowym filmowym priorytetem był "Jeździec znikąd". Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego, ale skoro już ten temat rozpoczęłam, to odpowiedź brzmi: bo Depp i Bonham Carter czyli dwa najulubieńsze nazwiska. Sam film z początku mnie nie urzekł. Nie było w nim nic specjalnego i o zgrozo gdzieś mniej więcej w połowie zaczęły mi się kleić oczy...Ale patrząc z perspektywy czasu doszłam do wniosku, że tak naprawdę film był całkiem dobry, muzyka świetna(bo Zimmer) i naprawdę nieźle ubawiłam się na końcówce. A Depp? Depp jak Depp, tylko, że rzeczywiście w tej charakteryzacji strasznie przypominał Jacka Sparrowa, a i gra aktorska niemalże identyczna. Z bólem stwierdzam, że czuję niedosyt, bo tej Heleny jakoś mało, (a szkoda, bo jak zwykle świetnie zagrała) i niestety muszę przyznać rację tym co twierdzili, że "Jeździec znikąd" to odgrzewany kotlet, aczkolwiek nie żałuję, ponieważ nie zawiodłam się ani na muzyce, ani na fabule.
7/10



"Wolverine" reż. James Mangold
Sama się jeszcze zastanawiam, dlaczego zmarnowałam całe 16zł na ten film. Przecież ja nawet nie lubię tych całych X-menów. W sumie miałyśmy z siostrą ochotę pójść do kina, a że nic lepszego nie grali, wybrałyśmy chyba najlepszą możliwą opcję, co nie do końca okazało się prawdą. W przypadku "Jeźdźca znikąd", dopiero po jakimś czasie doceniłam ten film i dostrzegłam wszystkie jego zalety, tu niestety jest na odwrót, gdyż po wyjściu z kina nie miałam żadnego zdania o tym filmie, a teraz z czystym sumieniem stwierdzam, że jest beznadziejny. Nudny to po pierwsze, przewidywalny po drugie, a po trzecie nie było w nim nic co wzbudziłoby we mnie jakiekolwiek emocje. Jedyny plus? Bajeczna Japonia.
2/10
 
  
"Iluzja" reż. Louis Leterrier
Iluzja kusiła mnie już od dawna. Niebanalna fabuła i całkiem pozytywne opinie sprawiły, że miałam ogromną ochotę wybrać się na ten film. Na szczęście nie zawiodłam się. Spędziłam naprawdę przyjemne (prawie) dwie godziny oglądając "Iluzję" z wypiekami na twarzy i szeroko otwartymi oczami. Aktorsko jest naprawdę dobrze, Morgan Freeman jak zwykle wymiata. Zakończenie zaskoczyło nawet mnie, a musicie uwierzyć mi na słowo, że jestem mistrzem w przewidywaniu zakończeń :) I co z tego, że film naciągany, skoro akcja jest wartka, a efekty robią wrażenie. "Iluzja" jest swego rodzaju bajką, ale o to w tym wszystkim właśnie chodzi. Mi się podobało i z ogromną przyjemnością obejrzę ten film po raz kolejny kiedy tylko wyjdzie na DVD.
8/10


To przyznawać się, kto już odlicza dni do Miasta Kości i Percy'ego Jacksona?

piątek, 2 sierpnia 2013

BOSKA kontynuacja...

Pamiętam jak rok temu podczas wygrzewania się na plaży w Chorwacji pochłaniałam "Dotyk Julii". Pamiętam jak poleciałam w dniu premiery do księgarni, aby zachwycać się okładką. Pamiętam, że styl autorki wywarł na mnie niesamowite wrażenie, ale pamiętam też, że książka jako tako niespecjalnie przypadła mi do gustu. Nie było w niej nic specjalnego, a zakończenie zaskoczyło mnie, ale raczej w ten negatywny sposób. I teraz, prawie rok później czytam "Sekret Julii". Już nie w Chorwacji, a w  swoim ogródkowym azylu. I muszę Wam powiedzić, że jestem zachwycona...

Po udanej ucieczce z Komitetu Odnowy Julia oraz jej ukochany Adam trafiają do Punktu Omega, miejsca w którym osoby posiadające specjalny dar mogą go rozwijać i uczyć się jak nad nim panować. To idealne i jedyne miejsce, które może zapewnić bohaterom tymczasowe bezpieczeństwo. Zdeterminowany Warner uparcie podąża śladem uciekinierów, a na jaw wychodzą szokujące fakty, które burzą dotychczasowy spokój w związku Adama oraz Julii. Wydawać by się mogło, że już gorzej być nie może, jednak czas wojny zbliża się nieuchronnie, a życie Julii wywraca się do góry nogami i to za sprawą osoby, którą do tej pory darzyła czystą nienawiścią.

Zmieniła się ta nasza Julka. Muszę to na samym wstępie zaznaczyć. Owszem, niekiedy wciąż doprowadzała mnie do szewskiej pasji, ale już nie tak często jak w "Dotyku". Ale co tam pisać o tej Julii, trzeba pisać o Warnerze! Tylko co, bo szczerze mówiąc słów mi brak...Ale muszę napisać, że jest boski, że jest go w "Sekrecie Julii" całkiem sporo, że kilka razy czytałam pewne fragmenty z nim w roli głównej(ci co czytali na pewno sami wiedzą które :) i, że śnił mi się po nocach(możecie wierzyć lub nie). A Adam jest mdły i nudny. Amen.

A na potwierdzenie boskości Warnera macie tu cytacik:

„- Chcę być tym przyjacielem, w którym się beznadziejnie zakochasz. Tym, którego weźmiesz w ramiona i do swojego łóżka, i do osobistego świata w swojej głowie. Takim przyjacielem chcę być - mówi. - Takim, który zapamięta rzeczy, które mówisz, i kształt twoich ust, kiedy je mówisz. Chcę znać każdą krzywiznę, każdy pieg, każde drżenie twojego ciała, Julio [...] Chcę wiedzieć, gdzie cię dotykać - mówi...”

Autorka po raz kolejny zachwyciła mnie swoimi metaforami, porównaniami i epitetami. Uwielbiam ją za styl, którym zachwycam się wraz z lekturą każdego zdania.
"Sekret Julii" czyta się momentalnie, a za sprawą ciekawej i niebanalnej narracji głównej bohaterki jest to lektura nad wyraz przyjemna. Ja nie mogłam się oderwać, chciałam jak najszybciej poznać zakończenie tej historii, a jednocześnie ostrożnie analizowałam słowo po słowie, starając się jak najbardziej wczuć się w sytuację głównej bohaterki.
Moje ulubione, przekreślone zdania także się pojawiały :)

Fabuła kontynuacji "Dotyku Julii" jest o wiele ciekawsza i lepiej dopracowana od tej w pierwszej części. Akcja gna jak szalona, dlatego czytelnik nie ma żadnego problemu z wciągnięciem się w tę niesamowitą opowieść. Sekret goni sekret. Utajone fakty w końcu dojrzały światło dzienne, by raz na zawsze zmienić całe życie bohaterów. Autorka zaskakiwała na każdym kroku, a ja wciąż chciałam więcej i więcej.  Jest to na pewno jedna z lepszych książek jakie miałam okazje w tym roku czytać.

Urzeczona "Sekretem Julii" z niecierpliwością wyczekuję kolejnej części. A tymczasem mogę przecież wracać do fragmentów. Chociaż jak trochę potęsknię za Warnerem to ponowne spotkanie z nim wzbudzi we mnie pewnie jeszcze więcej emocji...
No dobra. Odwyk od Warnera!  Tylko czy wytrzymam...
Ci co pierwszą część czytali niech jak najprędzej lecą po drugą, a Ci którzy "Dotyku Julii" nie czytali, niech pomęczą się trochę z pierwszą częścią, bo druga wynagradza wszystkie te nerwy towarzyszące pierwszemu spotkaniu z główną bohaterką.

Dziś krótko i naprędce napisane, bo na weekend wyjeżdżam na wieś. Ciekawe czy u dziadka są już maliny...

Blueberry